Bliscy Nieznajomi – SOPOT ‘70”

Od zarania mej pamięci Sopot zawsze był dla mnie miejscem magicznym. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa opowieści mojego Taty Sylwestra (1900 – 1987), który przed wojną był dobrze prosperującym adwokatem. Wraz z przyjaciółmi spędzał w Sopocie kilka letnich tygodni, określoną ilość pieniędzy przeznaczał zwykle na ruletkę – i ani grosza więcej. Dysponował pięknym wiśniowo-srebrnym kabrioletem marki „Hansa”, który pozwalał na liczne wycieczki po okolicznych terenach. Po wojnie Tata postrzegał Sopot jako miejsce bezbarwne, pozbawione życia i dawnej świetności, choć – mimo zdewastowania – pełne niepowtarzalnego uroku.

W moich czasach szkolnych – do 1963 roku – mieszkałem wraz z Rodzicami w Bydgoszczy. Mieliśmy we Wrzeszczu bliskich krewnych, którzy latem wraz z dziećmi wyjeżdżali na wieś do swojej rodziny. W tym czasie mogliśmy korzystać z ich mieszkania. Głównym elementem programu – gdy tylko była pogoda – były wyprawy na plażę: jeździliśmy zwykle tramwajem do Brzeźna. Wyjazdy na spacer do Sopotu stanowiły nieodłączną część naszego wakacyjnego rytuału. Trasa tych wypadów była mniej więcej stała. Przyjeżdżaliśmy zawsze kolejką elektryczną, co już samo w sobie było pewną atrakcją. „Monciakiem” schodziliśmy w dół, oglądając po drodze zawartość witryn sklepowych, pozwalaliśmy sobie czasem na lody, aż docieraliśmy do mola. Tu witał nas Pan Fotograf proponujący zdjęcia na bujanym koniku lub w aucie-zabawce. Często, na stanowcze życzenie Mamy, zachodziliśmy do BWA, nieraz też snuliśmy się po tajemniczych, pełnych zieleni urokliwych uliczkach w willowej części miasta. Tak więc dla nas, jak i dla wszystkich przyjezdnych, letni Sopot był wówczas miejscem, do którego zawsze chciało się wracać.

Mając lat siedemnaście (1963) rozpocząłem studia w Gdańsku i na dobre rozstałem się z Bydgoszczą. Sopockie dziewczyny słynęły ze swej urody, a traf chciał, że zakochałem się w jednej z nich po same uszy. Przyszła teściowa po pewnym czasie przygarnęła mnie do serca i traktowała jak własnego syna, więc w Sopocie znalazłem na pewien czas swój drugi dom. W takich właśnie okolicznościach powstały fotografie, które ponownie „odkryłem” pół wieku później.

Było to lato 1970 roku, czasy „głębokiego PRL-u”, ostatnie wakacje ery gomułkowskiej – któż sobie wówczas zdawał sprawę z nadchodzącej burzy! A chmury już wisiały na horyzoncie: marzec 1968 roku mieliśmy jeszcze w świeżej pamięci, a za chwilę czekał nas krwawy grudzień 1970 roku. Byliśmy wówczas społeczeństwem bez perspektyw na lepsze jutro, przytłoczonym beznadziejną szarością codzienności i okrucieństwem totalnego zakłamania publicznego.

Sopot był wówczas bezdyskusyjną letnią stolicą Polski, oazą beztroski i miejscem kultu niemal. Zjeżdżali tu turyści zagraniczni, tłumy tych, którzy chcieli odetchnąć od bezbarwnej przaśności, wczasowicze (ho,ho – na wczasy w Sopocie trzeba było sobie zasłużyć…), panienki lekkich obyczajów, złodzieje, cinkciarze, tajniacy – ale też intelektualiści, artyści, pisarze i całe rzesze ludzi ciężko pracujących na chleb powszedni. Dzięki im wszystkim barwny klimat ówczesnego Sopotu był po prostu niepowtarzalny.

Celem stworzenia zbioru „Bliscy Nieznajomi – SOPOT ‘70” było choć częściowe ukazanie tegoż klimatu. Inaczej wówczas wyglądał Sopot, ludzie się inaczej ubierali, lody inaczej smakowały, wszystko było inne… Oglądając tę kolekcję moje pokolenie z łezką w oku wspomina tamte czasy, a dla młodszych zawarte w niej zdjęcia niechaj będą nie tylko dokumentem, ale też przypomnieniem i przestrogą.

„Bliscy Nieznajomi – SOPOT ‘70” to klasyczny dziś fotoreportaż uliczny. Pół wieku temu pojęcie „street photography” dopiero się rodziło, z wielkim trudem przecierając sobie drogę do obszaru sztuki. Polska fotografia „artystyczna”, ta z salonów, wystaw i konkursów, oscylowała wówczas wokół stylistyki zwanej „fiapowską” (od Międzynarodowej Federacji Amatorskich Stowarzyszeń Fotograficznych – FIAP) z jednej strony, z drugiej zaś usiłowała unieść ciężar preferowanego przez władzę ludową socrealizmu. Nasze środowiska fotograficzne bezmyślnie deprecjonowały tradycje piktorialne, w tym „fotografię ojczystą”, podczas gdy miesięcznik „Fotografia”- ze Zbigniewem Dłubakiem i Zofią Czartoryską na czele – próbował nam oczy otworzyć po części na różnorodność fotografii, po części zaś na działania niezauważanej w świecie – bo jak i skąd – niezwykle interesującej polskiej awangardy.

Trzeba pamiętać, że żelazna kurtyna dość skutecznie izolowała nas od niemal wszystkiego, co działo się w fotografii zachodnio-europejskiej, amerykańskiej czy japońskiej. Mimo to pojawiły się w Polsce takie wydawnictwa jak „Świat”, „itd” czy „Polska” , które preferowały nowoczesny fotoreportaż. Było to możliwe dzięki całej plejadzie znakomitych fotoreporterów, takich jak Irena Jarosińska, Marek Holzman, Piotr Barącz, Tadeusz Rolke, Wojciech Plewiński… – nie sposób wszystkich wymienić. Dotarły do nas mimo izolacji wystawy fotografii „totalnej” Karola Pawka: „Kim jest człowiek”, „Kobieta” i „W drodze do raju”. Materiał w nich zawarty stał się nie tylko globalnym wzorcem sposobu przestawiania świata. Ukazanie możliwości penetrowania egzystencjalnych problemów człowieka za pomocą fotografii doprowadziło do jej znaczącej nobilitacji w obszarze sztuki. W Polsce pojawił się (1963) genialny album Zofii Rydet „Mały Człowiek”, który wywarł u nas olbrzymi wpływ na definiowanie „dobrej fotografii”. Mimo upływu czasu jestem nim zafascynowany po dziś dzień.

Jako jeden z redaktorów Ilustrowanego Magazynu Studentów Politechniki Gdańskiej „Kroniki Studenckiej” w latach 1964-1968 uczyłem się fotoreportażu pod okiem Stefana Figlarowicza, późniejszego Prezesa Związku Polskich Artystów Fotografików. Stefan zawsze mawiał, że „chodzi nam o wykorzystanie w fotografii jej największej zalety, jaką jest utrwalanie życia, tworzenie artystycznej kroniki naszych czasów”. Jego wieloletnie konsekwentne działania przyczyniły się do wprowadzenia w obowiązującą narrację pojęcia „artystycznej dokumentacji”. W jednym ze swych ważniejszych tekstów (FOTO Nr 2(26) z lutego 1977 roku) pisał tak: ”…Dość często słyszy się opinie, iż artysta fotografik to przede wszystkim plastyk. Jestem innego zdania. Dla mnie artysta fotografik to literat, filozof, moralista, dziennikarz.” Postawa taka budziła w ówczesnym środowisku fotograficznym wiele kontrowersji, ale też zaowocowała wieloma cennymi inicjatywami i realizacjami.

Ze Stefanem się nie do końca zgadzałem uważając tak wówczas i dzisiaj, że fotografia niejedno ma imię, że żadnego z jej nurtów nie wolno deprecjonować i z błotem mieszać. Na szczęście różnice poglądów nie przeszkadzały nam współpracować, czego owocem była działalność Grupy „Homo” czy też – po wielu latach – wystawa „U Maryny Bal 1968” nawiązująca do wydarzeń marcowych 1968 roku.

Mój stosunek do własnej fotografii zawsze był pełen niedosytów i wątpliwości. Tak też i było z materiałem składającym się na kolekcję „Bliscy Nieznajomi – SOPOT ‘70”. Kilka lat temu w tej ostatniej kwestii nastąpił pewien przełom. Robert Gauer, znakomity polski fotografik, sprezentował mi dwa potężne albumy ukazujące prace kultowego dziś Elliotta Erwitta („Personal Best” i „Unseen”). Dotarło do mnie nagle, jak bliskie mojemu fotografowaniu są jego zdjęcia z tamtego okresu i zainspirowało mnie do realizacji obecnie prezentowanej kolekcji. Kieruję ją do wszystkich, dla których Sopot jest miejscem bliskim sercu.

Erazm W. Felcyn (maj 2020)

Rocznik Sopocki XXXII (2021)

 

←POWRÓT DO GALERII